Maria obudziła się nagle i od razu usiadła. Machinalnie spojrzała na zegarek; była dopiero szósta. Paweł też nie spał i nasłuchiwał w skupieniu.
- Co się stało?
- Nie wiem. Też się dopiero obudziłem.
W tym momencie z klatki schodowej dobiegł ich przeraźliwy krzyk. Zerwali się z łóżka i nie zważając, że są tylko w piżamach, wybiegli z mieszkania. Nie tylko oni zresztą, jak się okazało. Przed mieszkaniami, tuż przy krętych schodach, stało już kilkoro sąsiadów. Wszyscy patrzyli w jedną stronę. Także Maria i Paweł spojrzeli w dół. U podnóża schodów leżała kobieta.
Dopiero co się wprowadziła. Była ładna, młoda, pojawiła się nie wiadomo skąd i zajęła mieszkanie po pani Zofii, która nagle wyprowadziła się w nieco tajemniczych okolicznościach, niemal z dnia na dzień.
Młodą lokatorkę sąsiedzi nazwali po prostu panią M., bo ktoś zażartował, że „taka z niej francuska Madame”.
Zachowywała się cicho, nie trzymała zwierząt, ani nie sprowadzała podejrzanego towarzystwa, nie urządzała też hucznych zabaw – innymi słowy wydawała się nie być uciążliwą sąsiadką. Poza „dzień dobry” i innymi utartymi formułkami grzecznościowymi, nie rozmawiała z nikim z klatki schodowej; zawsze zdawała się trochę spieszyć.
Codziennie wychodziła około ósmej rano i wracała dziesięć godzin później. Jedynie w weekendy, począwszy od piątkowego wieczoru, jej wyjścia i nieobecności bywały nieregularne.
Pani M. nosiła na palcu serdecznym prawej ręki piękny pierścionek, jednak nikt nigdy nie widział żadnego mężczyzny, który mógł być wybrankiem kobiety, tym jedynym, przyrzeczonym. Sąsiedzi jednak nie pytali; co bardziej wścibscy snuli domysły, obserwowali panią M., a nawet czasem przystawali pod jej drzwiami i nasłuchiwali, jednak te poczynania nic nie dały – nowa lokatorka była cały czas tak samo tajemnicza.
I właśnie teraz, kiedy wszyscy powoli zaczęli się do jej obecności przyzwyczajać i godzić z tym, że niczego specjalnego się o niej nie dowiedzą, pewnego sobotniego poranka, ujrzeli panią M. leżącą na klatce schodowej, u podnóża schodów, bez życia.
- Mamusiu, co się stało? – zaspana pięciolatka pociągnęła Marię za rękę.
- Wracaj do mieszkania! Już! I ani kroku za próg.
- Ale co…
- Natychmiast!
Dziecko niechętnie wróciło do środka.
- Adasiu, zajmij się Stefką! I proszę nie wychodzić, dopóki nie pozwolę!
- Ale mamo! Zawsze, jak coś się dzieje, to nas odsyłasz do domu albo coś!
- Nie słyszałeś, co mama powiedziała?! – Paweł spojrzał groźnie na dwunastolatka.
Chłopiec, mrucząc coś pod nosem bardzo niezadowolony, odwrócił się popchnął siostrę w kierunku przedpokoju i sam wszedł do mieszkania, ale został zaraz za drzwiami, nasłuchując.
Nad panią M. stała Jadwiga - nazywana przez wszystkich po prostu babcią Jadwigą. To jej krzyk zbudził mieszkańców. Płakała, zasłaniając usta ręką i patrząc na nieruchomą kobietę z przerażeniem.
- Co ja zrobiłam? – łkała. – Co ja zrobiłam?!
- Niech ktoś wezwie policję!
- A może lekarza?
- Do trupa? – sąsiad z góry wydawał się niezadowolony, że nagle przerwano mu sobotni wypoczynek i nie ukrywał złego humoru.
- Co za gbur!
Mężczyzna, pod adresem którego padł epitet, wzruszył ramionami i zamilkł. Nie grzeszył nigdy dobrymi manierami, ale teraz był ciekawy, jak potoczy się sytuacja.
- Już wezwałam służby – pani Teresa spod trójki zachowała przytomność umysłu. – Pani Jadwigo, co się stało?
- Ja… To moja wina… - rozległo się przytłumione łkanie.
- Co też pani opowiada?! Wszyscy wiemy, że nie skrzywdziłaby pani muchy.
W tym momencie w wejściu do klatki schodowej pojawił się policjant.
- Co się stało? Co to za zbiegowisko?!
Zapadło milczenie.
- Jeszcze przed chwilą wszyscy byli tacy rozmowni, że słychać was było przed budynkiem. – Po chwili odwrócił się i zawołał: - Lekarza! Migiem!
Technik obfotografował miejsce zdarzenia, zabrano ciało, a przybyła ekipa policyjna zebrała od zebranych pierwsze zeznania. Nie wniosły one wiele do sprawy. Każdy mówił to samo: coś go obudziło, jakiś łomot, a później rozległ się krzyk i wszyscy wylegli na schody.
Jedynie pani Jadwiga, która była najwyraźniej w szoku, nie powiedziała nic. Gbur spod dziewiątki zeznał, co mówiła nad zwłokami, kobieta została więc zabrana do szpitala i oddana pod opiekę lekarską, by jak najszybciej dojść do siebie i móc przedstawić swój udział w sprawie.
- Hmmm, dziwne. W tym mieszkaniu jest zameldowana jedynie dotychczasowa właścicielka, która podobno przebywa teraz za granicą. Próbujemy ją namierzyć. Okoliczności jej wyjazdu są podobno też dosyć niejasne. Nie znaleźliśmy przy ofierze żadnych dokumentów stwierdzających jej tożsamość, a nikt z klatki schodowej nic o niej nie wie, w każdym razie nic, co by nam przybliżyło najważniejsze informacje. Wygląda na to, że kobieta była bardzo tajemnicza. – porucznik Nowak usiadł i patrzył badawczo na kolegę. – Co z wynikami sekcji?
- Wyniki badań toksykologicznych będą gotowe tak szybko, jak to możliwe, ale wiesz, że niektóre testy muszą po prostu potrwać pewien czas. W laboratorium zrobią, co w ich mocy, żeby przyśpieszyć sprawę. Na ciele są jedynie ślady po upadku ze schodów. Ofiara nie była bita, ani nic takiego. Ale wiesz, ciekawe, prawdopodobnie przeszła zawał serca.
- Taka młoda i zawał?
- Nic nie wiemy o trybie jej życia, może miała stresującą pracę. Aha, niestety była w początkowej ciąży, jakiś szósty tydzień, ale na pograniczu poronienia.
- A co ze staruszką?
- Trochę lepiej. Dostała leki uspokajające i na serce. Jutro podeślemy do niej Waldka; co za szczęście, że ma też drugi zawód.
- Jaki?
- Jest psychologiem i to już z sukcesami. Nie wiedziałeś o tym?
- Nie; co za przeoczenie – w głosie porucznika zabrzmiała ironia.
- A co z mieszkaniem?
- Wszystko należy do właścicielki. Było tylko trochę ciuchów ofiary - bielizny, kilka torebek, ale, jak już ustaliliśmy, żadnych dokumentów. Jej komórka na kartę leżała na wierzchu; chyba dopiero ją kupiła, bo z tego numeru do nikogo jeszcze nie dzwoniła, ani nie odebrała żadnych telefonów. Aparat też jest nowiutki. Znaleźliśmy opakowanie i paragon z datą sprzed tygodnia. Byliśmy w sklepie, w którym go sprzedano. Pamiętają elegancką, młodą kobietę; przyszła, poprosiła o ten konkretny aparat, zapłaciła gotówką i wyszła. Pamiętają, bo rzadko kto kupuje ot tak aparaty za więcej niż 1000 zł bez żadnego zastanowienia. Oczywiście banknoty poszły już w obieg, więc nic na ich podstawie nie ustalimy.
- Dzień dobry, nazywam się Zofia Kowalczyk. Podobno poszukiwaliście mnie panowie.
- Tak, proszę usiąść. Czy pani domyśla się, dlaczego chcieliśmy z panią porozmawiać?
- Cóż; podobno miało miejsce przykre zdarzenie. Moja lokatorka, która miała pilnować mieszkania podczas mojej nieobecności, nie żyje. To straszne! – kobieta przytknęła chusteczkę do nosa i zamilkła na chwilę.
- Kto to w ogóle był? Nie znaleźliśmy żadnych jej dokumentów. Nie mamy jej odcisków w bazie i…
- I to chyba dobrze, bo to oznacza, że oddałam mieszkanie w ręce osoby nie karanej, prawda? – pani Zofia uśmiechnęła się naiwnie do policjanta; jej rozmówca westchnął. Zorientował się, że to może nie być łatwa rozmowa.
- Kto to w ogóle był? Znała pani te młodą kobietę? Jak się nazywała? Czy byłyście spokrewnione?
- Zacznę może od końca. Nie, nie byłyśmy rodziną. Poznałam ją w pubie „Ciemny Zaułek”. Wiem, że to dziwne miejsce jak na osobę w moim wieku i mojego pokroju, ale cóż. W kraju nie mam nikogo; tego dnia czułam się samotnie, a do pubu trafiłam przypadkiem. Zaintrygowała mnie nazwa. Zamówiłam kieliszek wina i usiadłam przy stoliku w rogu; stamtąd mogłam patrzeć na całą salę. Siedziała przy barze. Wydawała się jeszcze bardziej samotna, niż ja.
- Kiedy to było?
- Szesnastego kwietnia, trzy dni przed moim wyjazdem.
- A po co pani wyjechała?
- Zobaczyć się wreszcie z rodziną, to znaczy z córką i wnukami. Mieszkają w Anglii od kilku lat; Urszula znalazła tam pracę. Stwierdziłam, że jeśli teraz się nie ruszę, to tak zgnuśnieję, że już w ogóle możemy się nie spotkać – jej głos zabrzmiał niemal wesoło. - Oni tam mają bardzo mało urlopu, żeby marnować go na odwiedzanie staruszek. – siąknęła nosem, ale zaraz wróciła do opowiadania. - Siedziałam i sączyłam wino. Później poszłam po drugi kieliszek. Nie wiem, jak to się stało, ale po prostu spytałam czy by nie popilnowała mojego mieszkania przez ten kwartał. Zgodziła się chętnie; stwierdziła, że to cud, że właśnie przyjechała tu do pracy i nie ma się gdzie zatrzymać, a tak będzie mogła spokojnie wszystko sobie poukładać.
- A jej nazwisko? Gdzie miała podjąć pracę?
- Nie mam pojęcia – przyznała pani Zofia z rozbrajającą szczerością.
- Nie przyszło pani do głowy, że to może być złodziejka? W ciągu kilku godzin najdalej mogła opędzlować pani mieszkanie i tyle by ją pani widziała.
- E, nie zrobiłaby tego – kobieta machnęła ręką.
Komisarz westchnął widząc, że nie trafi w ten sposób do lekkomyślnej starszej pani. Siedziała tam, po drugiej stronie biurka, z niewinną minką, niczym młoda panna, nieświadoma tego, jakimi prawami rządzi się świat. Mężczyzna znowu westchnął i kontynuował:
- Pozwoliliśmy sobie zebrać ślady z pani mieszkania. To znaczy odciski palców, butów itd. Może więc pani spokojnie korzystać z domu. Proszę nie wyjeżdżać i zostawić do siebie telefon. Być może skontaktujemy się jeszcze z panią.
Kobieta wyszła, a kiedy zamknęły się za nią drzwi, komisarz Korzeniowski wezwał Nowaka. Czekał chwilę, zanim kolega wrócił z innego działu. Kiedy wszedł, komisarz od razu przeszedł do rzeczy.
- Była u nas właścicielka mieszkania. Udało mi się nagrać rozmowę.
Mężczyźni wysłuchali pliku z komputera. Komisarz zanotował coś w międzyczasie i spojrzał na porucznika.
- I co pan o tym sądzi?
- Delikatnie mówiąc: dziwne, a wręcz podejrzane.
- Też mi się tak wydaje. Kobiecina zachowywała się jak naiwna, lekkomyślna starsza pani. Ale coś mi się nie podobało; w jej oczach, spojrzeniu… A co z tą panią… - spojrzał do notatek - panią Jadwigą Ptak?
- Waldek dziś do niej poszedł. Jak tylko wróci, ma się do mnie zgłosić.
- Doskonale.
Zadzwonił telefon.
- Halo? Tak? To doskonale! Proszę przyprowadzić do mnie. – komisarz odłożył słuchawkę. – O wilkach mowa. Pani Ptak nagle bardzo zaczęło zależeć, żeby z nami porozmawiać tutaj, na komisariacie.
Głos jej drżał. Poprosiła o wodę do picia i wygodne krzesło. Komisarz wskazał fotel i postawił dzbanek i szklankę na niskim okrągłym stoliku obok, żeby były pod ręką.
- Proszę mówić spokojnie. Będziemy robić tyle przerw, ile potrzeba. Co się więc wydarzyło i co pani ma z tym wspólnego?
- Przypuszczam, że rozmawialiście już z Zofią; widziałam, że wróciła. Zacznę może od niej. Pewnie naopowiadała wam bzdur, że wyjechała do rodziny za granicą?
- A to nieprawda? – komisarz nie ukrywał zdumienia.
- Nie. Zofia doznała załamania psychicznego po tym, jak jej córka, Urszula, zginęła w wypadku samochodowym, który sama spowodowała. Było to jakieś pięć lat temu. Jej dzieci – wtedy dziesięcioletnie bliźniaki – wzięła pod opiekę rodzina brata Urszuli, który faktycznie mieszka poza granicami kraju. Zerwał kontakt z rodziną dawno temu, zaraz po osiągnięciu pełnoletności.
- Dlaczego?
- Zarówno pani Zofia, jak i jej mąż byli wobec dzieci bardzo despotyczni; nie, nie krzywdzili ich, ale wymagali bezwzględnego posłuszeństwa. Adam tego po prostu nie wytrzymał i kiedy tylko mógł, po prostu „poszedł na swoje”.
- A co się stało z panem Kowalczykiem?
- Tuż przed wypadkiem Urszuli, wyszedł z domu i nie wrócił; do dziś nie wiadomo, co się z nim stało.
- Czyli pani Zofia w krótkim czasie straciła dwie najbliższe osoby.
- Właściwie to wszystkie.
- Nic dziwnego, że się załamała. Leczyła się gdzieś?
- Tak; od początku załamania, co jakiś czas musiała przebywać przez kilka tygodniu w szpitalu specjalistycznym. Teraz też tam była.
- To dlaczego wymyśliła bajkę o pobycie u córki?
- Mam wrażenie, że to już nie jest tylko załamanie nerwowe. – kobieta zamyśliła się przez chwilę. - Przez ostatni rok pani Zosia zachowywała się bardzo dziwnie. Nie stwarzała niebezpieczeństwa dla sąsiadów, w jej mieszkaniu na szczęście nic nie działa na gaz, więc nie był zagrożenia, że wysadzi kamienicę w powietrze. Dwa miesiące temu przyprowadziła tę kobietę do domu. Próbowałam się dowiedzieć, kto to jest i skąd ją zna, ale nie dowiedziałam się niczego. Zaczepiałam tę panią, wypytałam, ale ona śmiała mi się w twarz, nic nie mówiąc. Nikt na nią nie narzekał, ale też wkrótce wszystkich przestało obchodzić, co ona robi w naszej kamienicy.
- I co?
- Dzień przed tym zdarzeniem zauważyłam na jej szyi ozdobę należącą do Zofii; to taki charakterystyczny wisiorek, robiony ręcznie, jedyny, niepowtarzalny. Spytałam ją, czy ma pozwolenie właścicielki na noszenie jej rzeczy. Zaśmiała się histerycznie i poszła sobie, jakby pytanie w ogóle mnie padło. Potraktowała mnie wręcz, jak powietrze. Tego samego dnia był ktoś ze szpitala i pytał o osobę, której rysopis pokrywał się z jej wyglądem. Czyhałam więc na jej powrót aż do rana i wreszcie się doczekałam. Zaczęła wchodzić po schodach, a wtedy wyskoczyłam na klatkę. Chwyciłam ją za rękę i powiedziałam, że wiem, że jest poszukiwaną pacjentką szpitala psychiatrycznego. Chciała się wyrwać; puściłam ją, bo akurat tę rękę miałam kontuzjowaną i zabolała mnie bardzo… Ale ona się poślizgnęła; jej buty nie należały do najwygodniejszych do chodzenia po schodach. I wtedy spadła.
Kobieta zamilkła i pochyliła głowę.
- Panie władzo, czuję się winna. Może gdybym jej nie złapała…
- Proszę się nie zamartwiać. Teraz wróci pani do domu. Na razie proszę nie opuszczać miasta; będziemy w kontakcie. Ktoś panią zaraz odwiezie.
- Nie ma jej, znikła.
- Kto? Zofia Kowalczyk?
- Tak. Nikt jej nie widział począwszy od późnego popołudnia tego dnia, kiedy u nas była. Wyszła gdzieś i później nikt z mieszkańców kamienicy jej nie widział.
- Weź kogoś ze sobą i idź do szpitala. Ustalili coś w sprawie ofiary?
- Tak. To Mariola Sikora; schizofreniczka. Uciekła około dwóch miesięcy temu.
- Jak to się stało, że jej nie znaleziono mimo, że była właściwie „pod nosem” pracowników szpitala? Ktoś w ogóle zgłaszał jej zniknięcie?
- Podobno podrobiła podpis kogoś z rodziny na oświadczeniu, że ktoś chce się nią zająć w domu przez jakiś czas. Zanim zweryfikowano sytuację, minął jakiś czas. To ogromny moloch, mają stanowczo za mało pracowników, jak na tylu pacjentów.
Komisarz westchnął.
- Zbieraj się; porozmawiasz z nimi zarówno o Zofii, jak i o Marioli Sikorze.
- A wie pan, że sekcja wykazała, że była regularnie podtruwana cyjankiem?
- A co z ciążą?
- Pozamaciczna. I tak musiałaby ją usunąć. Nie wiemy z kim żyła w aż takiej poufałości.
- Jeszcze nie przeglądałem dokumentów, dopiero mi je przyniesiono, ale to bardzo ciekawe, co pan mówi. Zaraz przeczytam całość.
- Cóż, pani Zofia leczy się u nas od kilku lat, stacjonarnie lub odwiedza naszego lekarza podczas wyznaczonych wizyt. Nigdy nie było z nią kłopotów. Nigdy nie opuściła spotkania, ani kuracji prowadzonej u nas, na miejscu – lekarz postawił kubek po kawie na biurku i otwarł teczkę pacjentki.
- Czy ostatnio jej stan nie uległ przypadkiem pogorszeniu?
- Obawiam się, że owszem – lekarz zajrzał do karty leczenia. - Okazało się, że przyjmowane leki, miały skutki uboczne. Jesteśmy w trakcie zmiany kuracji. Pierwszy, najważniejszy, długofalowy krok mamy już za sobą; pani Zofia właśnie została wypuszczona ze szpitala.
- A pani Mariola Sikora?
- Tak, to jest zupełnie inna sprawa. Pani Mariola leczyła się u nas od osiemnastego roku życia, czyli już około piętnaście lat. Schizofrenia; ciężki, choć nie najcięższy przypadek, bo znam dużo gorsze. Jednak nie może mieszkać sama.
- Podobno podrobiła dokumenty i wyszła ze szpitala.
- Wstyd przyznać, ale tak. Sami badamy tę sprawę; coś takiego nie miało prawa się zdarzyć i nie może się powtórzyć.
- Trafne spostrzeżenie. A wracając do pani Zofii, czy przypuszcza pan, dokąd mogła się udać?
- Nie; wiemy tylko, że w kraju nie ma bliskiej rodziny, a z synem nie utrzymuje bezpośrednich kontaktów od lat.
- A pani Mariola, czy ktoś mógł ją skrzywdzić, to znaczy, zgwłąciś, przymuszać do stosunków?
- Dlaczego pan pyta?
- Była w ciąży, niestety pozamacicznej.
Lekarz szczerze się zdziwił.
- Nic mi o tym nie wiadomo.
- Cóż, w takim razie dziękuję; będziemy w kontakcie.
Cisza nocna zaległa na klatce schodowej. To był nadzwyczaj cichy wieczór, jak wszystkie ostatnio. Mieszkańcy czuli się nieswojo po tym, co się stało.
Jadwiga miała skołatane nerwy. Wiedziała, że czeka ją jeszcze wizyta na policji, może nawet nie jedna; prawdopodobnie będzie jakiś proces; czy wystąpi w nim jako świadek, czy jako podejrzana? Wprawdzie policjant przypuszczał, że wobec zaistniałej sytuacji, wszystko zostanie przypisane nieszczęśliwemu wypadkowi, ale kto wie…
- Na stare lata zachciało mi się upominać ludzi – skarżyła się siostrze. – Choć z drugiej strony ludzie ostatnio nie reagują, jak naprawdę dzieje się coś podejrzanego.
Siostra wykazywała pełne zrozumienie; zapewniła, że pewnie zrosiłaby wszystko tak samo; były bliźniaczkami i rozumiały się bardzo dobrze.
Tego wieczoru kobieta chciała obejrzeć film, ale w pewnym momencie usłyszała ciężkie kroki na schodach. Znała chód każdego mieszkańca klatki i wiedziała, że to ktoś obcy. Wyjrzała ostrożnie. Mężczyzna w długim, jasnym płaszczu stanął przed drzwiami mieszkania Zofii. Jadwiga zadzwoniła po policję.
Zjawili się szybko i wtargnęli do mieszkania, jako, że drzwi nie zamknięto na zamek. W środku zastali mężczyznę szperającego po sekretarzyku z dokumentami należącymi do właścicielki mieszkania.
- To straszne. Czyli za wszystkim stał syn?
- Tak.
- Uważał, że matkę należy jakoś kontrolować ze względu na leczenie. Nie twierdził tak z miłości, a tylko z poczucia obowiązku. Jak się okazało, odwiedzał panią Zofię w szpitalu; to znaczy dowiadywał się o jej zdrowie u lekarza. Musiał przy okazji zaobserwować, że matka udostępniła mieszkanie Marioli Sikorze. Twierdził, że chodził za nią, próbując wymusić wyprowadzkę. Nie zdawał sobie sprawy, że uciekła ze szpitala i jest osobą niepoczytalną. Niepostrzeżenie zakradał się do domu matki i dosypał do zapasu jedzenia Marioli truciznę.
- No dobrze, a co z panią Zofią?
- Zabrał ją do siebie. Ot tak. Kobieta wyszła do sklepu, a on po prostu podjechał, wsadził ją do samochodu i pojechali. Teraz wrócił po jej najpotrzebniejsze rzeczy i żeby zmienić zamki.
- A co ze sprawa Marioli Sikory?
- Cóż, podobno była już w takim stanie, że niedługo by zmarła, jeśli nie przestałby jej podtruwać, a ona by się nie zorientowała i nie udała do lekarza. Będziemy badać jeszcze tę sprawę, ale co do udziału pani Jadwigi, uznamy to za nieszczęśliwy wypadek. Kobieta ma nieposzlakowaną opinię, nigdy nie była karana. Wezwiemy ją na świadka na rozprawę.
Długo nikt nie zaglądał do mieszkania pani Zofii. Po nieco ponad dwóch latach rodzina sprzedała je jakiemuś profesorowi, który wrócił po latach pracy za granicą, na zasłużoną emeryturę.
Powoli zapomniano o całej sprawie. Przypomniano sobie dopiero, kiedy do drzwi profesora zaczął walić młody mężczyzna.
- Gdzie jest moja siostra? Gdzie Mariola?!
- Zwariował, biedak; już wezwałem policję.
- Więc ta kobieta podawała się za moją siostrę, Mariolę Sikorę?
- Nie tyle się podawała sama, co pracownicy szpitala psychiatrycznego rozpoznali ją w tej kobiecie.
- Owszem, jest podobna – mężczyzna przyjrzał się fotografii. – Ale to nie ona… Czyli to była plotka… W dodatku jakaś wariatka dysponowała jej dokumentami.
- Może trochę szacunku dla zmarłej.
Młody mężczyzna westchnął i schylił głowę.
- A co się stało z pana siostrą?
- Wyszła dwa lata temu z domu i zaginęła. Niedawno znajomy opowiedział mi, że widział tu podobną kobietę dwa lata temu, że nawet – jak on to określił – „zadał się z nią”. Ale nie powiedział, że ta biedaczka nie żyje. Teraz okazuje się, że to nie Mariola…
Zapadło kłopotliwe milczenie.
- To jakieś przekleństwo; mamy więc więcej niewiadomych, niż odpowiedzi. Zaczynamy badać sprawę od początku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz