Klątwa

 

Nie byłam zachwycona przeprowadzką. W stolicy miałam przyjaciół, znajomych i ugruntowaną pozycję w szkole, na którą pracowałam od początku nauki. Mając czternaście lat, czułam się za stara, aby pewne rzeczy zaczynać od nowa, w zupełnie dla mnie nowym miejscu. Michasiowi – mojemu o trzy lata młodszemu bratu – było wszystko jedno. Dzieciak… Nie miałam więc przy sobie nikogo, kto czułby to, co ja.

Jednak odwrotu nie było; ojciec dostał awans – miał być zastępcą ordynatora w nowo otwartej filii szpitala. To zbyt ważna sprawa i szansa na polepszenie sytuacji rodziny, by z tego nie skorzystać – tak mówił.

Przyszłościowa powstała dosłownie w szczerym polu. Najpierw wybudowano osiedle „Tęczowe Bloki”, gdzie mieliśmy zamieszkać. Szybko wzniesiono tam zespół szkół, przedszkole ze żłobkiem, kościół, centrum handlowe i oczywiście szpital. Później domów zaczęło przybywać i powstawały kolejne dzielnice nowego miasta.

Mama jest nauczycielką biologii i etyki; szybko dostała zapewnienie pracy w szkole na naszym osiedlu.  Już w wakacje miała czuwać nad urządzeniem świetlicy.

 

Kiedy rok szkolny dobiegł końca, spakowaliśmy resztę rzeczy, a firma transportowa wuja Stefana miała zawieźć je na miejsce. Kochany wuj – wszystkim się zajął tak, żebyśmy przyjechali na gotowe.

W sobotni poranek spakowaliśmy bagaż podręczny z resztą ubrań oraz drobiazgów i całą rodziną wsiedliśmy do samochodu.

- Córeczko, rozchmurz się – mama próbowała mnie pocieszyć i zmusić do rozmowy. – Mamy teraz z tatą kilka dni wolnych; spędzimy je razem, pozwiedzamy nowe okolice.

- Szkoła na pewno jest gorsza od przeciętnej w stolicy; planowałam iść do dobrego liceum i na studia. A teraz? Co ze mną będzie?

- Kochanie, nie dramatyzuj – mama westchnęła – teraz nawet przeciętne szkoły umożliwiają dostanie się na wiele kierunków. A ta w Przyszłościowej na pewno umożliwi ci zrealizowanie marzeń. A z twoim zapałem do nauki, wszystko jest możliwe. Ale teraz masz wakacje. No, Lenka, uśmiechnij się.

- W domu mogłabym spędzić wolne z przyjaciółmi albo moglibyśmy pojechać gdzieś razem, jak w poprzednich latach.

- Za rok…

- Tak, wszystko za rok – nadąsałam się jeszcze bardziej. W oczach miałam łzy.

- Kochanie – tym razem mama zwróciła się do ojca. – Czy my na pewno jedziemy we właściwym kierunku?

Przez całą dotychczasową drogę gapiłam się na własne kolana, mama popatrywała to na mnie, to na Michasia, który przez cały czas grał zawzięcie w grę elektroniczną. Na drogę patrzył więc cały czas jedynie prowadzący samochód tata. Teraz jednak wszyscy rozejrzeliśmy się badawczo dookoła. Jechaliśmy przez dość gęsty las – aż dziw brał, że była tu droga asfaltowa.

- To faktycznie dziwne; GPS nie pokazuje tutaj i w promieniu dobrych kilku kilometrów aż tak gęstych terenów zalesionych. - Ojciec zaczął przyciskać guziki na urządzeniu. W końcu zaklął siarczyście ku uciesze Michasia i zgorszeniu mamy. – Tak się właśnie kończy bezwzględne zaufanie tak zwanej technice w pokazywaniu właściwej, najkrótszej drogi. Chyba, że sprzedawca wcisnął nam sprzęt z nieaktualnym oprogramowaniem.

- Tak czy siak może powinniśmy zawrócić? – zasugerowałam.

- Nie, jedziemy na wschód, czyli we właściwym kierunku; musimy tylko wyjechać z tego lasu. O cholera! – ojciec zahamował gwałtownie. Jakieś sto pięćdziesiąt metrów przed nami stało oznaczenie zamknięcia drogi.

- Cóż, nie mamy wyjścia. Tu można jedynie skręcić w prawo.

Ojciec ruszył powolutku, skręcił i jechał znacznie wolniej, niż do tej pory, bo i droga do najwygodniejszych nie należała.

Nagle, tuż przed nami pojawiła się staruszka – zupełnie znikąd! Ojciec zatrzymał wóz.

- Dzień dobry! Nie podwieźć gdzieś pani? Wprawdzie nie mamy wiele miejsca, ale z tyłu siedzą dzieci, więc damy jakoś radę.

- Dziękuję młodzieńcze, ale mieszkam tu, niedaleko – wskazała bliżej nieokreślony kierunek grubym kijem, którym się podpierała idąc.

- A dokąd dojedziemy tą drogą?

- Do Międzyknieja.

- Co takiego?

- No tak; to taka maleńka, ale dość stara mieścina.

- A Przyszłościowa? Tęczowe Bloki?

Tym razem to staruszka się zdumiała.

- Żyję na świecie jakiś czas; nigdy stąd nie wyjeżdżałam, ale nie słyszałam o czymś takim. Na pewno nie w promieniu czterdziestu kilometrów.

- Ale przecież… - tata znów rzucił okiem na GPSa. – Co takiego?! To dziadostwo zepsuło się już chyba doszczętnie! Co mnie podkusiło, że to kupiłem?! – gdyby nie mama, huknąłby w sprzęt pięścią.

- Nie mamy tradycyjnego atlasu samochodowego?

- Pożyczyłem twojemu bratu, żeby nie miał problemu z dojazdem. Co za ironia losu – tata uśmiechnął się krzywo. – I tak nie mamy wyjścia; musimy dojechać do tej mieściny i tam rozpytać o trasę.

Ojciec zaczął rozglądać się za staruszką, by jej podziękować, kobieta jednak zdążyła już odejść i zniknąć między drzewami. Wzruszył więc ramionami i pojechaliśmy dalej. Po pięciu minutach las zaczął gwałtownie rzednąć, a po kolejnych dwóch wjechaliśmy do miasteczka.

Wystarczająco szerokie do jazdy samochodem były tylko główne ulice. Wszystkie zostały wyłożone kocimi łbami. Najwyższe domy miały trzy kondygnacje – nie było ich wiele i w większości mieściły nieliczne urzędy.

Ogólnie miasteczko przypominało raczej miejscowość wypoczynkową lub uzdrowiskową, do której przyjeżdża się przede wszystkim ukoić skołatane i nadwerężone nerwy i poprawić stan zdrowia. Życie zdawało się tu toczyć bardzo ospale – może tak właśnie było albo po prostu trafiliśmy na sjestę lub dodatkowo część mieszkańców wyjechała na urlop.

- Może zjemy coś, a przy okazji zapytamy o drogę? – zaproponował tata.

- Bardzo dobry pomysł – od razu ożywiliśmy się nieco.

- Tu chyba można zaparkować.

Wysiedliśmy, tata trzy razy upewniał się, czy zamknął auto i weszliśmy do restauracji.

Lokal nie był duży, ale urządzony według mnie bardzo gustownie, choć nieco staromodnie. Przy dwóch stolikach siedziało kilku gości delektujących się obiadem.

Wybraliśmy większy stół przy oknie.

- Państwo przejazdem? – podeszła do nas starsza kobieta, podając wszystkim karty menu.

- Tak; mam na imię Jerzy; to moja żona, Joanna i nasze dzieci: Lena i Michał.

- A ja jestem Helena – wszyscy mi mówią po imieniu, więc i was o to proszę. Bardzo mi miło. – uśmiechnęła się przyjaźnie. – Co podać?

- Zjadłbym pizzę – pisnął Michaś.

- No dobrze; w drodze wyjątku zamawiajcie, co chcecie, tylko nie puśćcie mnie z torbami – zaśmiał się tata.

Zwykle jestem na ciągłej diecie – trzymam linię, choć mama ciągle każe mi nie przesadzać - ale tym razem nie mogłam przegapić takiej okazji. Zamówiłam ogromną zapiekankę z podwójną ilością sera.

Rodzice zdecydowali się na coś bardziej zdroworozsądkowego, prosząc o tradycyjny obiad z dwóch dań.

Kiedy skończyliśmy, tata z pewnym niepokojem poprosił o rachunek. Ku jego zdziwieniu, nie opiewał on nawet na połowę sumy, której się spodziewał.

- Pieniądz ma wartość relatywną, zależnie od czasów – uspokoiła go Helena. – A my tu nie jesteśmy zachłanni.

- Chciałbym jeszcze spytać o jedno. Jak dojechać do Przyszłościowej?

Helena zmarszczyła czoło, jakby usilnie myślała.

- Już chcecie jechać? – posmutniała. – Szkoda. Taka miła z was rodzina; miałam nadzieję, że zatrzymacie się u nas na jakiś czas.

- Niestety, trochę nam się spieszy.

- Przyszłościowa, Przyszłościowa… - kobieta myślała z wysiłkiem. – Niestety, nie słyszałam nigdy o takiej miejscowości.

- Niedawno wybudowano jej pierwsze osiedle. Może nazwa Tęczowe Bloki coś pani powie?

- Niestety nie – kobieta bezradnie rozłożyła ręce.

- Cóż, dziękujemy tak czy owak. Obiad był pyszny. Dzieciaki, wracamy do samochodu. Zawrócimy i dojedziemy z powrotem do autostrady. Być może pomyliłem zjazdy.

Wsiedliśmy i tata przekręcił kluczyk w stacyjce. Samochód zacharczał, zatrząsł się i ucichł. Kiedy powtórzyło się to trzy razy, ojciec zbladł.

- Co jest?

- Nie mamy paliwa? – Michaś, nie wiedzieć czemu, miał istnego fioła na punkcie odwiedzania stacji i tankowania.

- Nie, na nowym baku przejechaliśmy dopiero pięćdziesiąt kilometrów.

Ojciec wysiadł i zajrzał pod maskę.

Z restauracji wyjrzała Helena i przydreptała do nas wyraźnie zaniepokojona.

- Czy coś się stało?

- Cholera, jak pech do pech; nie wiem, co się dzieje. Samochód dopiero wyszedł z przeglądu i wszystko było w porządku.  Zresztą jest prawie nowy, a my szanujemy samochody – tata był naprawdę zmartwiony. - Nie znam się jednak na tym - wskazał na urządzenia pod maską.

- Mój syn ma warsztat. Pomoże wam – jest solidny i tani. Idę po niego. Olga! Zajmij się restauracją! Będę za dziesięć minut!

- A co z nami?

- Państwem też się zajmę. Cierpliwości! – i już jej nie było; znikła za rogiem. Patrzyliśmy po sobie bardziej zaskoczeni, niż zaniepokojeni awarią.

Helena wróciła po pięciu minutach z młodym mężczyzną.

- To właśnie państwu zepsuł się samochód; zajmiesz się tym Mikołaju?

- Zaraz zerknę – mężczyzna zanurkował pod maską. Nie szukał długo. Sprawa była chyba dość poważna, bo gwizdnął przez zęby.

- To może potrwać, ale jest do naprawienia. Możliwe, że uda się załatwić sprawę na gwarancji.

- Ile to będzie trwało?

- Powinienem się uwinąć w ciągu tygodnia. Dziś zdążę wykonać jeszcze kilka telefonów w tej sprawie, ale wszystko ruszy na dobre w poniedziałek.

- A koszta?

Mężczyzna przedstawił przewidywane kwoty, gdyby gwarancja nie wypaliła.

- Tak tanio? – na twarzy taty odmalowała się ogromna ulga.

- Wystarczająco. Proszę wypakować wszystko z auta. Zaraz je sholuję do siebie.

- A co z nami?

- Zaraz za rogiem jest tani pensjonat.

- Dzięki Bogu – mama wyglądała na wyczerpaną. – Dzieciaki, zabieramy się do pracy.

W ciągu godziny załatwiliśmy wszystkie sprawy – począwszy od zabezpieczenia samochodu, po zameldowanie się w pensjonacie i wniesienie wszystkich bagaży do pokoju. Właściwie był to niewielki apartament złożony z dwóch pokoików, kącika kuchennego, gdzie można było zrobić sobie coś do picia i jakieś proste dania oraz łazienki. Popołudnie wlokło się niemiłosiernie. Postanowiłam pójść na spacer, a mama uprosiła mnie, żebym wzięła ze sobą Michała. Ze zdumieniem stwierdziłam, że nie mam nawet nic przeciwko; zwykle lubiłam zwiedzać sama nowe tereny, ale to miasteczko było jakieś dziwne, jakby tutejszy czas zupełnie innym, specyficznym torem.

Szliśmy powoli główną ulicą.

- Hej… – usłyszałam nagle za plecami. Odwróciłam się zaskoczona – w końcu nikogo tu nie znaliśmy.

Przede mną stała jasno– i długowłosa dziewczyna, może trochę starsza ode mnie, szczupła, mojego wzrostu, o pociągłej twarzy i bladej cerze. Uśmiechała się nieśmiało.

- Jesteście tu nowi?

- A ty zawsze tak bezpośrednio zaczepiasz nieznajomych? Nie boisz się?

- Przepraszam; nie chciałam się narzucać – zbierała się do odejścia; zrobiło mi się nieswojo.

- Zaczekaj, to ja przepraszam. Mam na imię Lena, a to mój brat, Michał; jesteśmy tu z rodzicami przejazdem. Zepsuł nam się samochód.

- A to pech – dziewczynie zdawało się być szczerze przykro. – Ja jestem Julka.

- Przyłączysz się do nas? Idziemy na spacer.

- Chętnie. Oprowadzę was.

Szliśmy powolutku, delektując się słońcem i ciepłem. Ostatnio pogoda nas nie rozpieszczała; pół wiosny padało i było pochmurno.

- Widzicie, miasteczko jest niewielkie. Samochodem da się jeździć tylko po trzech głównych ulicach.

- To jak tu żyjecie?

- Co masz na myśli?

- No wiesz, normalnie wychodzi się z domu, wsiada do auta i jedzie.

- Tutaj da się wszędzie dojść pieszo. Nawet starsze osoby i dzieci nie mają z tym problemu.

- A kiedy przychodzi do wyjazdu gdzieś dalej?

- Czasem przejeżdża autobus. A z przystanku jest wszędzie tak samo daleko, a raczej blisko.

- A tam? Co to jest?

- Park. Niestety prywatny.

- Ale zaniedbany – pokręciłam głową.

- Świetny! – pisnął Michaś. – Można by się bawić w dżunglę.

- Czyje to jest?

- OK, opowiem wam; nawet jeśli zatrzymacie się tu na krótko, powinniście wiedzieć to i owo o tym miejscu. Ale najpierw chodźcie; usiądziemy gdzieś i zamówimy coś do picia.

Wybrałyśmy pobliską kawiarenkę i kiedy stanęły przed nami pełne szklanki, Julia zaczęła opowiadać:

- Pośrodku parku, który widzieliśmy, stoi ogromna rezydencja. To jedna z najstarszych budowli w mieście, o ile wręcz nie najstarsza. Od zawsze należała do rodziny, która ufundowała początek budowy Międzyknieja.

Podobno pewna dziewczyna, córka jednych z pierwszych tutejszych mieszkańców, zakochała się w młodym paniczu – dziedzicu dóbr rodziny. Problem w tym, że jej rodzice już ją komuś przyobiecali. Natomiast - ku powszechnemu zdumieniu – bogacze nie mieli nic przeciwko ewentualnemu małżeństwu ich potomka z kobietą z niższych sfer. Matka dziewczyny jednak się uparła: nie pozwoli na związek i już. Córka uciekła więc do ukochanego, a rodzicielka ją przeklęła. Dlatego każde pierworodne dziecko w rodzinie zawsze było dotknięte chorobą lub ułomnością, piętnującą jego wygląd.

Kobieta, która rzuciła klątwę podobno nie może do dziś dnia zaznać spokoju, a jej duch błąka się po pobliskim lesie.

- Spotkaliśmy w lesie dziwną staruszkę, która znikła nagle, nie wiadomo gdzie…

- Wiesz, to ostatnie to tylko legenda – Julia machnęła ręką.

- A dlaczego park wokół rezydencji jest aż tak zaniedbany?

- Prawie cała rodzina opuściła miasto. Mieszka tu tylko matka ze swym pierworodnym synem. Ją czasem się widuje, jego nie. Podobno czasem wychodzi, ale tylko nocą.

- Dlaczego?

- Tylko jedna osoba go widziała, a raczej widuje – nasz najstarszy lekarz. Rodzina ma swojego prywatnego medyka. Tylko on może znać odpowiedź na twoje pytanie.

- I co?

- Nic, obowiązuje go przecież tajemnica zawodowa. Wiem tylko, że choroba strasznie oszpeca nieszczęśnika.

W tym momencie na placu pojawiła się grupka złożona z trzech wyrostków i dwóch młodych mężczyzn. Julia zamilkła i skuliła się. Gestem nakazała mi i Michasiowi spokój i żebyśmy nie patrzyli w tamtą stronę.

- Cześć mała – zaczepił ją jeden z wyrostków – Kiedy się ze mną umówisz?

- Nigdy! – głos dziewczyny drżał lekko.

- Nie bądź taka twarda, bo starą panną zostaniesz – wszyscy zachichotali.

- Mam jeszcze czas, ale dzięki za troskę – Julka nabrała trochę pewności siebie.

- A co to za laska z tobą siedzi? – zapytał drugi wyrostek.

- Przejezdna.

Wyrostek, który na mnie wskazał, splunął z rezygnacją i natychmiast przestał się mną interesować.

- Dobra. Zbieramy się chłopcy. Do widzenia paniom – najstarszy z grupki wyraźnie nakazał pozostałym odejście, ku naszej ogromnej uldze.

- Na rany! Kto to był?!

- Bracia Drwale. Są może nieco nieokrzesani, ale to dobrzy rzemieślnicy. Pewnie głównie dlatego ludzi przymykają oczy na niektóre ich zachowania. Podobno zdarzyło się kilkakrotnie, że balansowali w swych działaniach na granicy prawa, ale póki co nie dali nikomu powodu do zgłoszenia sprawy władzom.

- Przyczepili się do ciebie?

- Do mnie i do kilku innych dziewcząt, które nie mają na razie pary i do kilku młodych samotnych kobiet.

- Pozwalacie im na to?!

- A co możemy zrobić? Chodzą zawsze przynajmniej we dwóch.

- No dobrze, ale są jeszcze inni mieszkańcy miasta. Co na to wasi rodzice?

- Póki co żadnej z nas nie spotkało ze strony braci nic złego, więc…

- Więc wszyscy czekają, aż coś się stanie? – spytałam z goryczą.

- Nie mów tak! Znajdę sobie kogoś albo wyjadę. Może jedno i drugie. Każda z nas poradzi sobie w ten, czy inny sposób.

- Nie gniewaj się, proszę. Po prostu aż mi skóra ścierpła, na myśl, że oni…

- Wiem; nikomu o tym do tej pory nie mówiłam, ale też bywam przerażona. Najważniejsze, żeby jednak tego nie okazywać przy nich…

- Głodny jestem – Michał uniósł głowę znad gry, w którą grał uparcie od jakiegoś czasu.

- O rany, faktycznie, musi być już strasznie późno. Wracamy do pensjonatu.

- Gdzie was znajdę?

- W pensjonacie „Pod Czerwoną Dachówką”. Dziękuję za historię i spacer. Spotkamy się jutro?

- Postaram się. Do zobaczenia!

 

- Gdzie się tak długo podziewaliście? – ku mojemu zdumieniu rodzice nie byli źli, a jedynie trochę zaniepokojeni naszą długą nieobecnością.

- Przepraszam. To moja wina. Zagadałam się z Julią, dziewczyną stąd, która oprowadziła nas po mieście i opowiedziała przy okazji to i owo.

Kiedy Michaś poszedł spać, opowiedziałam rodzicom wszystko, czego dowiedziałam się od nowej znajomej i o sytuacji, której byłam świadkiem. Dodałam to i owo o moich obawach z tym związanych.

- Porozmawiamy o tym jutro z panią Heleną – zdecydował tata. – A swoją drogą ciekawi mnie ten chory nieszczęśnik. Chętnie bym go poznał. Może potrzebuje specjalistycznej opieki lekarskiej, której z jakiegoś powodu – może wstydu, a może niewiedzy i ignorancji – nikt mu nie zapewnia.

- Możemy w poniedziałek spróbować podejść do tej rezydencji – mama podchwyciła myśl ojca. Jako humanistka nie mogła przejść obojętnie obok cierpienia innych.

- Zobaczymy co nam o tym wszystkim powie jutro Helena. A teraz idziemy spać; chyba wszyscy jesteśmy wykończeni.

 

 Tej nocy spałam niespokojnie. Śniła mi się postać w długim, ciemnym płaszczu, z kapturem nasuniętym tak, że w ogóle nie było widać twarzy, spacerującą w księżycową noc po parku okalającym rezydencję. Nagle postać znalazła się tuż przy mnie.

- To przecież nie ja – usłyszałam cichy głos. – To nie moja wina. I to, że tak wyglądam. Chcę wreszcie zacząć żyć…

W tym momencie się obudziłam. Świtało. Sen był tak przejmujący i realistyczny, że nie mogłam już więcej zasnąć. Ukojenie przyniosła mi dopiero ulubiona muzyka z MP3.

 

Nie przyznałam się do w połowie nie przespanej nocy. Pozostali natomiast spali do oporu, więc na śniadanie poszliśmy dopiero koło dziesiątej. Nie mogłam się doczekać rozmowy z Heleną i z trudem wytrzymałam tych kilka godzin bez popędzania rodziny. Kobieta zaproponowała nam coś na ząb i z zainteresowaniem słuchała mojej opowieści o wczorajszych wydarzeniach.

- Tak, to wszystko prawda – powiedziała, kiedy dotarłam do końca opowieści. – Drwale zachodzą nam w pewien sposób za skórę, ale póki co nie ma podstaw ani do ich aresztowania, ani wygnania z miasta. Takie jest prawo.

- Wszędzie bywają takie typy – westchnął tata.

- Dzień dobry; nie ma tu Julii? – w drzwiach stał przystojny, wysoki chłopak, o gęstej, nieco przydługiej czuprynie.

- Nie, dziś jej nie widziałam – pani Helena uśmiechnęła się do gościa. – Ale słyszałam, że będą mieć gości na obiedzie, więc może jest w domu.

- Dzięki! – chłopak odwrócił się na pięcie i wybiegł.

- To Łukasz. Podkochuje się w Julii.

- Nie mówiła mi, że ma adoratora – byłam nieco zawiedziona.

- Za wami, młodymi, czasem trudno nadążyć – pani Halina uśmiechnęła się kiwając głową.- Może sama jeszcze tego nie wie albo nie zdaje sobie sprawy? Za Łukaszem szaleje większość nastolatek w miasteczku. To nie tylko ładny, ale i porządny chłopak. I pochodzi z dobrej rodziny. Jego wybranka będzie szczęściarą.

Później rozmowa zeszła na inne tematy, problemy dorosłych. Udało mi się wymknąć, tym razem samej.

Chciałam znaleźć Julkę i wypytać jeszcze o to i owo. Zobaczyłam ją z daleka; ją i Łukasza. Coś krzyczała, jakby się od niego opędzała. Ukryłam się w bramie pobliskiego domu. Widziałam, że dziewczyna biegnie w moją stronę, a za nią chłopak. Nie chciałam się w to mieszać, a jednocześnie czułam, że powinnam trzymać rękę na pulsie.

- Daj mi spokój! – usłyszałam tuż obok siebie. – Wybij to sobie z głowy!

- Ale dlaczego?!

- Wiesz przecież; tłumaczyłam ci już! Odczep się!

Julia pobiegła dalej, już nie oglądając się za siebie. Nie zauważyła mnie na szczęście. Chłopak jednak przystanął tuż przy bramie. Słyszałam jego ciężki od biegu oddech. Syknął coś wściekły, ale nie zrozumiałam słów. Odwróciła się po chwili i poszedł w kierunku, z którego przed chwilą nadszedł z Julką.

„Albo po prostu go nie chce albo z niego wcale nie taki złoty chłopak” – przemknęło mi przez myśl. – „A jeśli chodzi o to drugie?”. Tylko Julka mogła mi to wyjaśnić. Tego dnia, mimo wielu prób, nie udało mi się już jej znaleźć.

 

- Fochy nastolatki – pani Helena była pewna swego. – Pewnie to niewinna kłótnia. Łukasz to dobry chłopak, muchy nie skrzywdzi. Każdy ci to powie. Julka też w porządku dziewczyna, ale nastolatka i normalne, że się boczy. Ty pewnie też się od kawalerów nie możesz opędzić?

- Ja?! – obruszyłam się, ale zauważyłam znaczące spojrzenie mamy, odetchnęłam więc głęboko i dalej mówiłam już spokojnie. – Ja mam jeszcze na to czas. Mam znajomych i przyjaciół i to mi na razie odpowiada. Po szkole chcę iść na studia; później się pomyśli.

- Może to i lepiej – matka mówiła z ulgą w głosie. – Dzisiaj zbyt wiele dziewczynek za wcześnie zaczyna, jak by to ująć… Za bardzo zażyłą znajomość z chłopcami. Często nie kończy się to dla nich zbyt dobrze.

- Nie o tym mówiłam. W końcu liczy się wzajemny szacunek – pani Helena zamyśliła się na chwilę. – Fakt, nie tylko czasy się zmieniają, ale i obyczaje co i rusz inne.

 

Wieczorem Michaś i ojciec poszli wcześnie spać, mogłam więc na spokojnie porozmawiać z mamą.

- W głowie mi się nie mieści, że mamy tu jeszcze przesiedzieć tyle dni. Nudy. W dwie godziny da się tę mieścinę przejść wzdłuż i wszerz.

- Kochanie, potraktuj to jako wakacje. Dopiero co żaliłaś się, że nigdzie w tym roku razem nie wyjeżdżamy.

- Do tej pory bywaliśmy jednak w ciekawszych miejscach. Teraz nawet nie damy rady zorganizować żadnego wypadu.

- Może jest tu gdzieś wypożyczalnia rowerów i…

- Nie, niestety nie. W ogóle jest tu jakoś dziwnie, nie sądzisz?

- Dziwnie?

- No tak, mają tu przekonania co najmniej jak sprzed stu lat. I te tajemnice…

- Ciekawostki lokalne, kochanie. Chcą zainteresować turystów sobą i miasteczkiem.

- Jakoś mało tu tych przejezdnych.

- Sezon się jeszcze nie zaczął na dobre.

To brzmiało rozsądnie. Machnęłam więc ręką, ale nadal odczuwałam niepokój. Chciałam stamtąd jak najszybciej wyjechać, ale nie miałam wyjścia – musieliśmy czekać. Siła wyższa… A raczej przeklęty grat.

 

- Może pójdziemy na spacer razem, całą rodziną? – zaproponował ojciec. – Kiedy spacerowaliśmy rodzinnie po raz ostatni? Później czeka nas pracowity rok i nie wiadomo, kiedy znów będzie taka okazja…

Przystaliśmy na to chętnie. Pogoda była piękna, w sam raz na wspólną przechadzkę. Wyszliśmy więc i spokojnym krokiem ruszyliśmy ku centrum.

- O, tam jest ten park z rezydencją – wskazał Michaś.

- Ale gąszcz. Podejdźmy bliżej.

- E, tam nie ma nic ciekawego – wzruszyłam ramionami.

- No co ty, Lenka, widziałaś kiedyś takie drzewa?

- Co z tego, jak i tak nie można tam wejść?

- Hej, cicho! Popatrzcie! – mama wskazała na coś pomiędzy drzewami.

Musiałam wytężyć wzrok, by dostrzec coś w gęstwinie, przez którą nie przebijały się promienie słoneczne. Wreszcie udało mi się zobaczyć to, na co wskazywała mama. Pomiędzy dwoma rosłymi drzewami stała postać -  wypisz, wymaluj jak ta z mojego niedawnego snu... U jej stóp leżała dziewczyna. Po kurtce poznałam, że to Julia.

Przechodzący za naszymi plecami nieliczni ludzie, zaczęli się zatrzymywać i już po chwili zrobiło się zbiegowisko.

To, co się działo później, przypominało średniowieczny sąd nad czarownicą.

Zatrzymano go; nawet się nie bronił. Przy eskorcie wrzeszczącego i wygrażającego tłumu, przetransportowano go do tutejszego aresztu.

Julia była nieprzytomna. Tata pomagał ją badać. Miała rozciętą skórę na głowie, jakby w coś uderzyła i to w wyniku tego zdarzenia mogła stracić świadomość. Lekarze podejrzewali wstrząs mózgu. Ubranie Julii było w nieładzie, jakby ktoś ją szarpał. Kilka siniaków na rękach i nogach sugerowało, że ktoś próbował zrobić jej dużą krzywdę. Jednak nie było wyjścia – pozostawało czekać, aż Julia się ocknie i w miarę swoich możliwości i stanu, opowiedziała, co się wydarzyło. Jej matka cały czas siedziała przy łóżku i trzymała dziewczynę za rękę.

Ojciec uparł się, żeby odwiedzić więźnia, ze względu na to, co o nim mówiono. W drodze wyjątku – jako, że był lekarzem – wpuszczono go do celi bez większych problemów. Przy spotkaniu była obecna także matka nieszczęśnika.

Kiedy ojciec wyszedł budynku aresztu, był blady jak płótno. Słyszałam jego rozmowę z tutejszym lekarzem.

- To porfiria i to jeden z najcięższych przypadków, jakie widziałem, zarówno na żywo, jak i na filmach, czy w książkach.

- Nie wiedziałem.

- Jak to? Przecież jest pan lekarzem!

Tamten wzruszył ramionami.

- To nie do wiary! – ojciec aż trząsł się z oburzenia. – Ten człowiek powinien być pod ścisłą opieką lekarską przez cały czas!

-Teraz potrzebuje raczej pomocy prawnej, choć dowody i świadkowie przemawiają przeciwko niemu do tego stopnia, że to tylko dla porządku…

- Z osądzeniem trzeba jeszcze poczekać, aż dziewczyna się obudzi. Mam wrażenia, że większość ludzi, nawet pan, panie doktorze, już zaczęliście budować stos.

- Nie jestem prawnikiem. W tym przypadkiem jestem równy innym i jednym z nich – obruszył się miejscowy lekarz. – Ale chętnie posłucham, jak dziewczyna potwierdza nasze podejrzenia.

- Póki co powinien go obejrzeć jednak specjalista!

- Ależ pan uparty!

- Ja – w przeciwieństwie do pana – mówię jako lekarz i jednocześnie człowiek. Mój zawód zobowiązuje mnie do niesienia pomocy.

- Powinien pan też zostać adwokatem.

- Może i tak; mam duże poczucie sprawiedliwości, w przeciwieństwie do wielu innych ludzi.

Ojciec odwrócił się bezceremonialnie i chciał odejść, ale w tej chwili podeszła do niego matka więźnia.

- Dziękuję panu; jak do tej pory, tylko pan upomniał się o prawa mojego syna.

 

- Jaki on jest? – Nie mogłam się opanować i wyrzuciłam z siebie to pytanie, jak tylko tata do nas podszedł.

- Kto?

- No, wiesz…

- Ma na imię Wiktor. Jest chory na porfirię, stąd jego wygląd.

- Co robił poza w domu w ciągu dnia, skoro podobno nigdy o tej porze nie opuszczał domu?

- Nie wiem; na pewno pytano go oto w pierwszym przesłuchaniu. Mi nic nie powiedziano ze względu na śledztwo. Ale na pewno dowiemy się wszystkiego z czasem.

- Myślisz, że to on?

- Staram się nic na ten temat nie myśleć. Nie znam ani jego, ani Julii i nie było mnie przy tym wydarzeniu.

- Wszyscy plotkują. Mam wrażenie, że są skłonni go skazać za sam wygląd. Jednocześnie traktują go jak miejscową, straszną ciekawostkę.

- Masz dużo racji; i to jest przykre. A lekarz jest dość dziwny. Kiedy mu powiedziałem, co dolega Wiktorowi, był zaskoczony i zdawał się nie znać nazwy choroby. Rozumiem, że mógł się z nią do tej pory nie spotkać osobiście w swojej praktyce, ale żeby jako lekarz zupełnie o niej nie słyszał? Bardzo dziwne.

- Można by odnieść wrażenie, że czas się tu zatrzymał dobrych kilkadziesiąt lat temu, a pod pewnymi względami jeszcze dawniej.

- Oj, Lenka, naczytałaś się science fiction i fantasty – mama machnęła na mnie ręką. Byłam trochę zła, że tylko ja zauważam tu pewne rzeczy.

- Wiem, miasteczko leży na uboczu – kontynuował tata w zamyśleniu. – Ale z drugiej strony, żyjemy przecież w cywilizowanym kraju. Mamy gazety, periodyki, telefony, nie mówiąc o telewizji, czy Internecie… No i są też uniwersytety i naukowcy… Ludzie nie mają dziś problemu z wyjazdem do innego kraju, aby się uczyć – zwłaszcza, jeśli chodzi o medycynę.

- Mam wrażenie, że nikt albo prawie nikt nie wytyka stąd nosa dalej, niż do okolicznych lasów – westchnęłam od niechcenia. – Nie widzę, żeby mieli tu gazety. O wszystkim, co się dzieje w miasteczku, dowiadują się od siebie nawzajem i od miejscowych władz.

- Pani Helena twierdzi, że telewizja i radio to strata czasu – wtrącił Michaś. – A jak powiedziałem jej o komputerze i Internecie, to powiedziała, że mam niezłą wyobraźnię.

- Odbiorniki radio i telewizji ma tu chyba tylko kilka osób. Zresztą, podobno, są tu trudności z odbiorem sygnału.

- A satki nikt nie ma?

- Nie. Dziwne…

- Telefony też są tylko w urzędach, pensjonatach i niektórych punktach usługowych.

- Pani Helena była zdziwiona, kiedy powiedziałam jej, że potrafimy z mamą godzinami gadać z koleżankami przez komórkę.

Zapadło kłopotliwe milczenie. Podzieliliśmy się ze sobą naszymi spostrzeżeniami, tylko na razie nie wiedzieliśmy, co z naszą wiedzą zrobić i jak ma się ona do całego wydarzenia.  W każdym razie brak dostępu do wiedzy i świata zewnętrznego oraz nieznajomość choroby Wiktora, mogły być ze sobą powiązane. Trudno było tutejszego lekarza posądzać o tak dużą ignorancję, gdyby odebrał wykształcenie nawet na przeciętnym uniwersytecie w dzisiejszych czasach.

 

Przez kolejne dwa dni sytuacja zupełnie się nie zmieniła. Przyglądałam się dyskretnie ludziom i przysłuchiwałam ich rozmowom. Zdumiewał mnie ich brak wiedzy o świecie i o rzeczach oczywistych, o których rozmawiałam na co dzień z koleżankami.

Interesowałam się psychologią, socjologią, filmem i aktualnościami i sama zdobywałam wiadomości na te tematy. Reszty dopełniała szkoła. Ze zdumieniem stwierdziłam, że słaby uczeń w moim wieku, wie o niebo więcej od tutejszych ludzi, chociażby o stosunkach międzyludzkich, czy zdrowiu. Dodatkowo, jeśli ktoś ogląda od czasu do czasu średniej jakości seriale kryminalne i sensacyjne oraz dramaty, mógł snuć trafne domysły na temat Julii. Tutaj gadano po prostu bzdury.

Nie znałam Wiktora, nawet dobrze go nie widziałam. Ale Łukasza i Drwali owszem. Nie mówiąc już o tym, że słyszałam, jak odnosili się do dziewczyny, leżącej w tej chwili w szpitalu bez przytomności. Kiedy jednak zaczynałam insynuować coś na ich temat, ludzie reagowali dziwnie;  albo nie zwracali w ogóle uwagi albo zapadało kłopotliwe milczenie. A raz nawet jakaś gruba kobiecina wydarła się na mnie, że rzucam podejrzenia na – jak to ona określiła – „porządnych obywateli, którzy pracują na swoje utrzymanie i przynajmniej nie chowają się przed ludzkim wzrokiem”.

- To przeklęta rodzina – dorzucił ktoś twardo cedząc słowa. – Trzeba jednak przyznać, droga Brygido – tu zwrócił się do grubaski -  że mają powody, by się mścić na wszystkich dookoła. A szczególnie na Julii i jej rodzinie.

- Co takiego?! – zrobiłam wielkie oczy.

- No tak; rodzina Julii pochodzi z innej linii tej samej rodziny, co Wiktor. Klątwę rzuciła ich wspólna krewna, a Julia jest potomkinią młodszego brata Angeliny – tej, od której wszystko się zaczęło przez jej miłość do Edwarda.

W tym momencie przyszedł po mnie tata i nie mogłam zadać kolejnych pytań. Zresztą ludzie zaczęli niecierpliwie kręcić głowami, pomrukując z dezaprobatą, że ktoś plotkuje z przejezdnymi na tematy niewygodne dla miejscowych.

- Julia się obudziła – szepnął tata, by nikt z zebranych nie słyszał. – nie chce z nikim rozmawiać. Ale prosiła, żebyś przyszła.

Byłam zaskoczona. Dlaczego ja? Właściwie ledwo się znałyśmy; rozmawiałyśmy tylko kilka godzin i niewiele o niej wiedziałam. Poszłam jednak chętnie, ciekawa, co Julia powie.

Kiedy weszłam, dziewczyna – podparta dwiema poduchami – na wpół leżała i na wpół siedziała na łóżku pod oknem. Była blada, a oczy miała podkrążone. Dopiero kiedy się odezwałam, oderwała wzrok od ściany, w którą się wpatrywała.

- Hej…

- Ach, to ty… - wymamrotała.

- Jak się czujesz? – wiedziałam, że to głupie pytanie, bo jak mogła się czuć po czymś takim, ale chciałam jakąś zacząć rozmowę.

- Nie wiem…

- Pamiętasz, co się stało?

- Nadzwyczaj dobrze.

- Wiem, że trudno ci o tym mówić…

Zapadło kłopotliwe milczenie.

- Co dzisiaj mamy?

- Środę. Jest czwarta po południu.

Julia na chwilę opadła na poduszkę, ale po chwili podniosła się gwałtownie.

- Boże, chyba nie pomyśleli, że to on…

- Co? Kto?

- Że to on, że Wiktor…

- Praktycznie wszyscy tutejsi są pewni, że właśnie on… Że cię pobił i że…

- Nie! Właśnie nie! Wręcz przeciwnie!!!

- Julka! Spokojnie, proszę…

- Nie mogę; muszę im powiedzieć. Proszę, daj mi pić i zawołaj kogoś, z kim powinnam o tym porozmawiać.

Spełniłam jej prośbę – podałam szklankę wody, poczekałam aż zaspokoi pragnienie i wezwałam śledczego, który już czekał na korytarzu.

- Niech Lena zostanie – poprosiła.

- W porządku – policjant usiadł na taborecie przy łóżku i wyjął notes – to nawet dobrze, że będzie niezależny świadek. Mów spokojnie, ja poczekam w razie czego. Co pamiętasz?

- Pamiętam i jestem pewna tego, kto chciał mnie skrzywdzić, a kto pomóc. Szczegóły są jeszcze zamglone, ale na pewno wskażę właściwego winnego.

- Czyli?

- To Łukasz… To on chciał mnie skrzywdzić.

Śledczy zbladł nieco; nie takiej odpowiedzi się spodziewał, ale widział oczy Julii i wiedział, że mówi prawdę.

- Jesteś absolutnie pewna?

- Oczywiście.

Julia napiła się jeszcze wody i zaczęła mówić.

- Łukasz przyczepił się do mnie jakiś czas temu. Wiem, że  zawsze uchodził w mieście za przykładnego, dobrego chłopaka, który dobrze się zapowiadał. Podobał się dziewczętom; ganiały za nim, jak opętane. Jeśli, którąś chciał mieć, nie musiał jej zdobywać – była jego, na najmniejsze skinienie i jeszcze była z tego powodu szczęśliwa. Brał i rzucał z dnia na dzień. Jedne płakały z tego powodu, inne były szczęśliwe, bo chodziło im tylko o przygodę z Łukaszem. Czuły się dowartościowane, że taki chłopak zwrócił na nie uwagę.

Tymczasem, jeśli kogokolwiek można nazwać w tym miasteczku potworem, to właśnie jego. Lubi krzywdzić mniejszych i słabszych – wie, że żadna z jego ofiar mu się nie przeciwstawi i go nie wyda, bo i tak nikt by w to nie uwierzył. Łukasz zawsze dostawał to, co chciał. Upatrzył sobie mnie; mówił, że mu się podobam. Ale nie chciał ze mną chodzić, tylko się ze mną przespać… raz, dwa razy, nie wiem ile. Ja nie chciałam, nie jestem taka. Zaczęłam się więc od niego opędzać. Z początku grzecznie prosiłam, potem zaczęłam go traktować oschle i unikać, jeśli się dało. W poniedziałek rano dopadł mnie przy parkanie. Ogłuszył czymś, a kiedy się obudziłam, byliśmy w parku. Dobierał się do mnie w dość agresywny sposób.  Zaczęłam się bronić, ale cios w głowę zrobił swoje. Czy krzyczałam? Nie pamiętam. Wiem, że starałam się okładać go pięściami i kopać. Bił mnie, znów trafił w głowę. Nagle puścił i uciekł. Jak przez mgłę zobaczyłam, że nachyla się nade mną Wiktor. Zaczęłam tracić przytomność; głowa mnie bolała, w uszach szumiało… Z oddali słyszałam jeszcze krzyki ludzi, a później już nic, ciemność… I obudziłam się tutaj. Nie wiem, co się stało z Łukaszem, ale Wiktor nie skrzywdził ani jego, ani mnie.

- Chłopaka nikt nie widział od niedzieli wieczorem – powiedział śledczy – Jego ojciec zgłosił w poniedziałek rano zaginięcie syna. Kto mógłby wiedzieć, co się z nim stało?

- Ja wiem!

Obejrzeliśmy się w stronę drzwi. Stał w nich trzeci z braci Drwali.

- Pogoniliśmy go stąd. Doprowadziliśmy go do domu, kazaliśmy się spakować i wyrzuciliśmy. Na czole wypaliliśmy mu znak gwałciciela – ku przestrodze dla każdego, kto będzie musiał mieć z nim do czynienia.

- Dziękuję – Julia popatrzyła na siedemnastolatka z wdzięcznością. Po chwili opadła na poduszkę. – Chciałabym teraz odpocząć.

- Tak, oczywiście; dziękuję. Być może będę musiał jeszcze z tobą porozmawiać, jak uzupełnię przesłuchanie Wiktora i wysłucham wersji wszystkich braci Drwali, ale to dopiero za kilka dni.

 

Siedziałam z Julką do wieczora. Później pozwolono matce zabrać ją do domu. Nakazano bezwzględny spokój i kontrolę lekarską.

W czwartek wypuszczono Wiktora. I on wrócił do siebie. Ojciec rozmawiał z nim i jego matką przez kilka godzin. Później pozostawił lekarzowi rodzinnemu wskazówki, co powinien zrobić w pierwszej kolejności po naszym wyjeździe.

Pod wieczór Mikołaj przyszedł i powiedział, że samochód jest gotowy do dalszej podróży. Zdawało mi się, że pani Helena nagle posmutniała. Podeszłam więc do niej i zapytałam, co się stało.

- Nic, kochanie; po prostu szybko przywiązuję się do nowych znajomych. Ale na was już czas.

- Może moglibyśmy jeszcze…

- Nie! – głos pani Heleny przez chwilę stał się niemal ostry, ale po chwili znów złagodniał. – Wasz czas w naszym mieście właśnie mija. Wykonaliście swoje zadanie.

- Nie rozumiem…

- Jesteś bystrą dziewczynką.  Zapewne zauważyłaś, że czas biegnie u nas innym torem, niż ten wam znany. Żyjemy – jak to się u was mówi – w rzeczywistości równoległej. Życie u nas rządzi się nieco innymi prawami, niż u was.

- Ale co my mamy do tego?

- Jak każdy przejezdny, wnieśliście pewne potrzebne nam nowości. Twój ojciec wyjaśnił, na co choruje Wiktor i jakiej opieki medycznej potrzebuje. Julka zyskała wreszcie  przyjaciółkę myślącą inaczej, niż jej wszystkie tutejsze rówieśniczki i odważyła się dzięki temu powiedzieć całą prawdę o Łukaszu. Tak a propos, ten chłopak zawiódł nas wszystkich… - pani Helena znów posmutniała.

- Proszę się nie martwić.

- Wiem, kochana; takie życie bywa. Trzeba się z tym oswoić. Nie zawsze wszystko jest takie, na jakie wygląda na pierwszy rzut oka.

 

Rano spakowaliśmy się i wyjechaliśmy. Tata bez problemu znalazł drogę prowadzącą do autostrady. Z zadowoleniem stwierdził, że GPS działa bezbłędnie. Już po dwóch godzinach byliśmy na miejscu.

- O, jesteście wreszcie! – brat mamy właśnie wychodził z klatki schodowej. – Nie mogliście trafić? – zaśmiał się. – Ale co tam! Nie będę przecież robił draki z powodu godzinnego spóźnienia.

- Godzinnego?! – wytrzeszczyliśmy na niego oczy ze zdumienia.

- No co? Nie cieszycie się, że mimo wszystko nie straciliśmy tego ostatniego tygodnia? - zapytałam; zrozumiałam bowiem, że faktycznie czas płynął dla nas zupełnie innym trybem przez ostatnich kilka dni. Wzięłam od wuja klucze, którymi dzwonił nam nad głowami i – jako, że pozostali wciąż stali z otwartymi ze zdumienia ustami - jako pierwsza weszłam do środka.

 

Nie wracaliśmy później do zawiłości czasowych tego tygodnia. Rodzice byli nieco zakłopotani, kiedy próbowali coś na ten temat mówić, ustalać, czy po prostu wyjaśniać i zrozumieć. Szybko dali za wygraną i każde zajęło się  swoją pracą.

Michaś szybko znalazł sobie nowych kolegów i jakby zapomniał, jak zaczął się nowy etap jego życia.

A ja? Przestałam być pewna, że chcę studiować prawo. Może pójdę na filozofię? A może coś skrajnie odmiennego? Może będzie to fizyka lub coś, co pozwoli mi zgłębiać tajemnice czasoprzestrzeni.

 

 

 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz